wtorek, 20 marca 2012

Moja pierwsza kontuzja.

           Kolejne bieganie wieczorne. Postanowiłam dziś przetestować swoje możliwości biegowe. A dokładniej to, to jak długo wytrzymam dopóki nie padnę. Efekt lepszy niż poprzednio. W całości bez zatrzymania przebiegłam 1109m ( jestem mądra bo sobie na mapce policzyłam w przybliżeniu:)), a mój czas to 07:59 min. Może nie imponujące, ale miałam do pokonania mój Mt Everest w postaci wzniesienia, które ciągnęło sie jakieś 200 m.. Potem 2 minuty marszu na uspokojenie oddechu, albo raczej na regeneracje mięśni nóg bo oddech mi sie w 30 s uspokoił, za to mięśnie wołały o pomstę do nieba i znowu bieg tym razem 4:57 i trzeba było ruszać w drogę powrotną. Pierwsza połowa poszła mi tak wyśmienicie, że pod euforią zachowanej 1 minuty, zaczęłam chcieć więcej...



           U mnie jest tak, że im bardziej chcę tym gorzej, bo mi się nie udaje. Za bardzo skupiłam sie na tych sekundach przez co traciłam rytm, przyspieszałam i nie wytrzymywałam. Z nadzieją stwierdziłam, że nadrobię zbiegając z Mt Everestu i zaczęłam pędzić. A tu trzask, jedna wredna płyteczką, którą chciałam w ostatniej chwili przeskoczyć, żeby się o nią nie zabić. Jakoś za mocno się wybiłam i moje kolano stwierdziło, że ma dość. Potem to już tylko kuśtykałam starając się nie myśleć o bólu, zatrzymałam się ze 3 razy, żeby rozmasować wredną bestię. A mój bieg sprawdzający zakończyłam z czasem 30:57 min. Sprawdziłam się tak, że ho ho.


Reklama